Lubeka oczami polskiego turysty – hanzeatycka bajka z marcepanem w tle
Do Lubeki dotarłem bez większych oczekiwań. Wiedziałem tylko tyle, że to miasto Hanzy i że słynie z marcepanu. Ale wystarczył jeden spacer od głównego dworca w stronę Holstentor, by poczuć, że znalazłem się w wyjątkowym miejscu. Stara brama z czerwonej cegły wyglądała jak z baśni – krzywa, monumentalna, osadzona w czasie. I od niej wszystko się zaczęło.
Lubeka pachnie historią. Wąskie uliczki wiją się między gotyckimi kościołami i dawnymi domami kupców, wciąż zamieszkanymi. Co krok natykasz się na dziedzińce, ukryte pasaże i kapliczki w murach. Spacerując po Altstadt, czyli historycznym centrum wpisanym na listę UNESCO, czułem się jak w średniowiecznym Gdańsku – tylko z niemieckim porządkiem i ciszą.
Warto było zajrzeć do Kościoła Mariackiego – jednej z największych ceglanych świątyń na świecie. Wewnątrz surowo, ale z ogromną siłą. Tuż obok – rynek z renesansowym ratuszem i rzędem kolorowych kamienic, w których dziś mieszczą się kawiarnie i sklepy. W jednej z nich spróbowałem lokalnego specjału – marcepanu Niedereggera. Choć nie jestem fanem, ten był wyjątkowo delikatny i pachnący różą.
Drugiego dnia przespacerowałem się wzdłuż rzeki Trave – z jednej strony bulwar z kawiarniami, z drugiej cumujące stare żaglowce i barki. Na chwilę wsiadłem na łódkę – rejs wokół starówki trwał godzinę i był idealny, by zobaczyć miasto z innej perspektywy. Potem jeszcze kawa w ukrytym dziedzińcu przy Breiten Straße i krótka wizyta w muzeum Hanzy – nowoczesnym, interaktywnym, dającym do myślenia o sile kupców i sieci powiązań sprzed wieków.
Lubeka nie krzyczy. Nie kusi atrakcjami w stylu „must-see”. Ale jeśli dasz jej czas, odpowie spokojem, harmonią i autentycznością. I tak, jest coś pięknego w miejscu, gdzie najgłośniejszym dźwiękiem o poranku są mewy nad portem i dzwony bijące w południe.