AktualneArchiwumOpinie

Wywiad z Ambasadorem RP w Berlinie prof. Andrzejem Przyłębskim

Z Ambasadorem RP w Berlinie prof. Andrzejem Przyłębskim o niemieckich reakcjach na reformę wymiaru sprawiedliwości w Polsce rozmawia Waldemar Maszewski.

Panie Ambasadorze jak wytłumaczyć fakt, że w Niemczech czynny polityk może być sędzią, a w Polsce jest to traktowane jak upolityczniania sądów?

Polakom jest trudno zrozumieć, że sędziowie niemieccy mogą być członkami partii, że nawet nominacji na sędziów Sądu Konstytucyjnego (tak się on tutaj nazywa) dokonuje się wśród wysokich rangą partyjnych funkcjonariuszy. W Polsce jest zupełnie odwrotnie żaden sędzia nawet najniższej instancji nie może być członkiem żadnej partii i nie powinien swoich poglądów politycznych manifestować.

Dlaczego istnieją tak duże różnice?

Faktycznie widoczne są te różnice w Niemczech, ale także w Unii Europejskiej. To są dwa różne podejścia do tematu, dwie różne normy postępowania. Czasami są one tłumaczone w ten sposób, że Niemcy, czy też Francja są starymi, doświadczonymi demokracjami i dlatego poradzą sobie z tym problemem, natomiast my jesteśmy młodą demokracją i nam wolno mniej. Moim zdaniem to są absurdalne argumenty, tym bardziej, że to Polska właśnie miała drugą konstytucję w świecie, a jeszcze przed naszą konstytucją majową posiadaliśmy pewne instytucje, o których ówczesny świat wtedy nawet nie słyszał. Muszę przyznać, że Unia Europejska dość osobliwie nas traktuje.

Jak temu zaradzić?

Będziemy musieli cicho, ale stanowczo i długotrwale przeciwko temu protestować. Trzeba o tym mówić, bowiem chcemy, aby Bruksela traktowała wszystkich jedną miarą.

Jak Pan ocenia krok polskich władz, które w tej chwili musiały lekko się wycofać z części reform wymiaru sprawiedliwości?

To był słuszny krok. Ale przyznać trzeba, że wraz z nowym rozdaniem do Parlamentu Europejskiego możne nastąpić zupełnie nowa sytuacja i być może wiele rzeczy ulegnie odwróceniu. Mamy nadzieję, że nastąpi zrównoważenie pewnych ideologicznych nurtów, a to być może wymusi równe i sprawiedliwe traktowanie wszystkich krajów. To traktowanie ma być zgodne z ustawami traktatowymi.

A co Pana zdaniem należałoby zmienić w Parlamencie Europejskim, aby nie dochodziło do decyzji niezgodnych z traktatami?

Być może rozwiązaniem byłoby powołanie jakiejś grupy prawników, intelektualistów, którzy ostrzegaliby w porę, że podejmowane decyzje oddalają się od założeń traktatowych. Obecnie nie ma takiej grupy, ale mam nadzieję, że po wyborach w maju 2019 roku do Parlamentu Europejskiego coś podobnego powstanie.

Jak Pan ocenia niemiecką gotowość do dialogu? Czy niemieccy politycy, naukowcy czy prawnicy są otwarci na rozmowę z nami o polskiej reformie wymiaru sprawiedliwości?

Nie zawsze. Większość z nich ma w sobie coś w rodzaju blokady. Często odmawiają udziału lub nie przyjmują zaproszeń na różne rodzaje wykładów na ten temat lub panele dyskusyjne, na których są tłumaczone polskie reformy. Z reguły na stu uczestników tego typu debat o polskich reformach, doliczyć się można zaledwie około dziesięciu Niemców. To jest zdecydowanie za mało. Moim zdaniem to nie jest właściwe nastawienie do dialogu, o którym się co prawda dużo mówi, ale robi zbyt mało.

Pamiętam jak dwa lata temu podczas gorącej dyskusji na temat Trybunału Konstytucyjnego razem ze św. pamięci profesorem Morawskim zaprosiliśmy około trzydziestu profesorów prawa z czterech tutejszych uniwersytetów. Przyszły na spotkanie tylko dwie osoby. Te osoby po wykładzie profesora Morawskiego stwierdziły, że lepiej rozumieją polskie reformy. Można powiedzieć, że dwie osoby zostały przekonane, ale pozostałe dwadzieścia osiem, których zabrakło ponownie sięgną po niemieckie Gazety i przeczytają artykuły nieprzychylne polskim reformom. Niestety w większości tak jest kształtowana świadomość tego co się w Polsce dzieje.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Polemika Ambasadora RP z artykułem w Neue Zurcher Zeitung

Z przykrością i oburzeniem informujemy, że dziennik „Neue Zurcher Zeitung” odmówił zamieszczenia polemiki Ambasadora RP z artykułem napisanym przez Simona Geissbühlera. Poniżej podajemy całość ocenzurowanej przez gazetę polemiki.

Ilekroć myślę o odpowiedzialności za Holokaust, staje przed moimi oczami pewna osoba. Robotnik z Radomia, miasta w centralnej Polsce, wypędzony z domu wraz z rodziną. Prawie nie mają czasu, aby spakować swoje rzeczy. Jest kwiecień 1941 r. Niemieccy okupanci właśnie postanowili przekształcić ulice Błotnią i Żabią oraz kilka innych ulic (obszar w środku biednej dzielnicy polsko-żydowskiej) w tzw. „małe getto”.

Ja mam czas, aby rozmyślać o Holokauście. Robotnik z Radomia, o którym mówię, nie miał go wówczas. Mógł tylko pomyśleć o tym, co powinien załadować na swoją furmankę i gdzie znajdzie schronienie dla żony i dzieci po tym, jak zostali wypędzeni z własnego domu. Nie wiem, czy wtedy odczuwał współczucie dla Żydów, których niemieckie władze okupacyjne zapędziły do „małego getta“ z całej dzielnicy. Nie wiedział wówczas, że wróci do swojej ojczyzny po 16 miesiącach, po tym jak Niemcy zlikwidują getto w sierpniu 1942 r. i wymordują jego żydowskich mieszkańców. Nie był ani sprawcą, ani świadkiem. Po prostu nie miał nic do powiedzenia.

Ten dom na rogu ulic Błotniej i Żabiej (obecnie jest to ulica Kwiatkowskiego) znam dobrze. To był kiedyś mój dom rodzinny, a osoba, którą opisałem, była moim pradziadkiem. Po wojnie mówił o współczuciu dla Żydów, a także o tym, że raz po raz szmuglował żywność do getta. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko rodzinna legenda. Nie będę mógł się już tego dowiedzieć.

Historia mojego pradziadka nie jest wyjątkowa. Była typową w czasie wojny. Okupacja Polski nie była porównywalna z okupacją Francji czy Holandii. W polskich warunkach oznaczała ona przekształcenie całego kraju w wielkie piekło z różnymi kręgami. Ten najgorszy krąg był przeznaczony dla Żydów, a inne dla Polaków czy Białorusinów. Celem Niemców nie było stworzenie rządu przyjaznego nazistom, ale poszerzenie przestrzeni życiowej dla wielkich Niemiec, wykorzenienie polskich elit jako zagrożenia i germanizacja lub niewolnictwo reszty populacji. Żydzi i Polacy pochodzenia żydowskiego zostali skazani na śmierć.

Dlatego jako człowiek byłem po prostu zszokowany, gdy przeczytałem w artykule pana Simona Geissbühlera („Holocaust był nie tylko niemiecki – w Europie Wschodniej wielu nie chce tego dostrzec“), opublikowanym w dniu 12.12.2018 w szanowanej NZZ, następujące słowa: „Powstawanie gett, „działania“ Einsatzgruppen, masowe egzekucje, masowe deportacje, a także działania obozów koncentracyjnych i obozów zagłady nie odbywałyby się tak gładko, gdyby Niemcy nie mogli liczyć na wsparcie lokalnych mieszkańców.”

Autorem tego zdania jest historyk i dyplomata (tak, autor jest dyplomatą kraju neutralnego), który powinien władać metodologią badawczą, aby nie napisać czegoś takiego. Cytowane słowa są aktem oskarżenia, który w przeszłości podważali już historycy i badacze. To bowiem niemiecka administracja zakładała getta w latach 1940-1941 i nakazywała Żydom przenieść się tam pod karą śmierci. W tym samym czasie wprowadzono karę śmierci za ukrywanie Żydów, a następnie stosowano ją z całą surowością wobec całych rodzin. Mój pradziadek był jednym z milionów Polaków, którzy zostali wezwani do opuszczenia swoich domów, ponieważ miały tam powstać getta lub obozy zagłady.

Nie wspierał ani nie powstrzymywał Niemców, gdy zakładali getto. Nie było wtedy żadnego referendum, żadnych komisji obywatelskich i praw człowieka. Polityka Niemiec opierała się na brutalnej przemocy, a mój pradziadek był dla okupantów tylko „pospolitym untermenschem“, który albo zasługiwał na szubienicę, albo na kulę w łeb – jak około 3 milionów nie-żydowskich Polaków. Miał tak niewiele do powiedzenia jak mieszkańcy Birkenau i Auschwitz, którzy zostali wyrzuceni ze swoich domów, aby można było rozszerzyć obszar tamtejszego obozu zagłady.

I tak, według naukowców z Muzeum Auschwitz-Birkenau, około 1200 mieszkańców Oświęcimia (pomimo terroru) w sposób udokumentowany ryzykowało życie, by wspierać uciekinierów z tej największej fabryki śmierci. Ale nie mogli zrobić nic przeciwko funkcjonowaniu obozu zagłady. Tak samo było z uchodźcami polskimi, którzy zostali wypędzeni z terytoriów włączonych potem do Rzeszy Niemieckiej z naruszeniem prawa międzynarodowego.

To uogólniające potępienie Europy Środkowej i Wschodniej, które autor przeprowadza w swoim tekście, jest empirycznie słabo uzasadnione. Prawdopodobnie autor opiera się na znajomości jednego kraju w regionie – Rumunii. Jednocześnie jednak autor wykazuje się ignorancją w stosunku do innych krajów regionu. Autor wrzuca cały region do jednego worka i uważa, że jego oceny są trafne w przypadku każdego z tych krajów. Jest to mniej więcej tak, jakby dzisiejszą sytuację społeczno-polityczną w Szwajcarii analizować przez pryzmat innych krajów Europy Zachodniej, takich jak Portugalia czy Irlandia.

W tym sensie Rumunia czasu wojny z pewnością nie jest modelem, na podstawie którego można analizować sytuację w Polsce, na Łotwie czy w Jugosławii. Historia wojenna tych krajów różni się, podobnie jak ich udział w sojuszach. Rumunia i Finlandia – ofiary sowieckiej ekspansji w latach 1939 i 1940 – zostały wtłoczone do niemieckiej strefy wpływów jako niemieccy sojusznicy. Polska nigdy nim nie była. Walczyła z Niemcami od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Polski rząd na emigracji nadal miał dużą armię, która walczyła praktycznie na wszystkich frontach. Zorganizował też wielki ruch oporu w okupowanym kraju. Rząd na uchodźstwie skazywał także zdrajców, którzy denuncjowali Żydów.

Nawiasem mówiąc, działalność polskiego rządu na uchodźstwie jest dobrze znana w Szwajcarii. Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Bernie sfałszowała w czasie wojny kilka tysięcy dokumentów latynoamerykańskich, by ratować Żydów. Była również jednym z najważniejszych źródeł wiedzy o Holokauście dla rządu szwajcarskiego. Protokół z rozmowy szefa policji Heinricha Rothmunda i polskiego dyplomaty Stefana Ryniewicza z 1943 r. jest prawdopodobnie pierwszym dokumentem, w którym zachodni polityk użył słowa „obóz zagłady“. Odmawiając przyjęcia żydowskich uchodźców, Rothmund i jego współpracownicy (i ci, którzy przemilczeli tę sprawę) są odpowiedzialni za los prawdopodobnie większej liczby ludzi niż miało to miejsce w przypadku większość indywidualnych współpracowników i zdrajców w okupowanej Polsce.

Dlatego uważam artykuł pana Geissbühlera za wyjątkowo niefortunny. Gdyby autor ograniczył się do analizy kraju, który badał, lub przeanalizował inne kraje w podobnie szczegółowy sposób, artykuł byłby znacznie bardziej pouczający. Zamiast tego autor i redakcja NZZ najwyraźniej postanowili obdarować całą „gorszą Europę“ swoimi uogólniającymi obserwacjami.

o niemieckich reakcjach na reformę wymiaru sprawiedliwości w Polsce rozmawia Waldemar Maszewski.

Panie Ambasadorze jak wytłumaczyć fakt, że w Niemczech czynny polityk może być sędzią, a w Polsce jest to traktowane jak upolityczniania sądów?

Polakom jest trudno zrozumieć, że sędziowie niemieccy mogą być członkami partii, że nawet nominacji na sędziów Sądu Konstytucyjnego (tak się on tutaj nazywa) dokonuje się wśród wysokich rangą partyjnych funkcjonariuszy. W Polsce jest zupełnie odwrotnie żaden sędzia nawet najniższej instancji nie może być członkiem żadnej partii i nie powinien swoich poglądów politycznych manifestować.

Dlaczego istnieją tak duże różnice?

Faktycznie widoczne są te różnice w Niemczech, ale także w Unii Europejskiej. To są dwa różne podejścia do tematu, dwie różne normy postępowania. Czasami są one tłumaczone w ten sposób, że Niemcy, czy też Francja są starymi, doświadczonymi demokracjami i dlatego poradzą sobie z tym problemem, natomiast my jesteśmy młodą demokracją i nam wolno mniej. Moim zdaniem to są absurdalne argumenty, tym bardziej, że to Polska właśnie miała drugą konstytucję w świecie, a jeszcze przed naszą konstytucją majową posiadaliśmy pewne instytucje, o których ówczesny świat wtedy nawet nie słyszał. Muszę przyznać, że Unia Europejska dość osobliwie nas traktuje.

Jak temu zaradzić?

Będziemy musieli cicho, ale stanowczo i długotrwale przeciwko temu protestować. Trzeba o tym mówić, bowiem chcemy, aby Bruksela traktowała wszystkich jedną miarą.

Jak Pan ocenia krok polskich władz, które w tej chwili musiały lekko się wycofać z części reform wymiaru sprawiedliwości?

To był słuszny krok. Ale przyznać trzeba, że wraz z nowym rozdaniem do Parlamentu Europejskiego możne nastąpić zupełnie nowa sytuacja i być może wiele rzeczy ulegnie odwróceniu. Mamy nadzieję, że nastąpi zrównoważenie pewnych ideologicznych nurtów, a to być może wymusi równe i sprawiedliwe traktowanie wszystkich krajów. To traktowanie ma być zgodne z ustawami traktatowymi.

A co Pana zdaniem należałoby zmienić w Parlamencie Europejskim, aby nie dochodziło do decyzji niezgodnych z traktatami?

Być może rozwiązaniem byłoby powołanie jakiejś grupy prawników, intelektualistów, którzy ostrzegaliby w porę, że podejmowane decyzje oddalają się od założeń traktatowych. Obecnie nie ma takiej grupy, ale mam nadzieję, że po wyborach w maju 2019 roku do Parlamentu Europejskiego coś podobnego powstanie.

Jak Pan ocenia niemiecką gotowość do dialogu? Czy niemieccy politycy, naukowcy czy prawnicy są otwarci na rozmowę z nami o polskiej reformie wymiaru sprawiedliwości?

Nie zawsze. Większość z nich ma w sobie coś w rodzaju blokady. Często odmawiają udziału lub nie przyjmują zaproszeń na różne rodzaje wykładów na ten temat lub panele dyskusyjne, na których są tłumaczone polskie reformy. Z reguły na stu uczestników tego typu debat o polskich reformach, doliczyć się można zaledwie około dziesięciu Niemców. To jest zdecydowanie za mało. Moim zdaniem to nie jest właściwe nastawienie do dialogu, o którym się co prawda dużo mówi, ale robi zbyt mało.

Pamiętam jak dwa lata temu podczas gorącej dyskusji na temat Trybunału Konstytucyjnego razem ze św. pamięci profesorem Morawskim zaprosiliśmy około trzydziestu profesorów prawa z czterech tutejszych uniwersytetów. Przyszły na spotkanie tylko dwie osoby. Te osoby po wykładzie profesora Morawskiego stwierdziły, że lepiej rozumieją polskie reformy. Można powiedzieć, że dwie osoby zostały przekonane, ale pozostałe dwadzieścia osiem, których zabrakło ponownie sięgną po niemieckie Gazety i przeczytają artykuły nieprzychylne polskim reformom. Niestety w większości tak jest kształtowana świadomość tego co się w Polsce dzieje.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Polemika Ambasadora RP z artykułem w Neue Zurcher Zeitung

Z przykrością i oburzeniem informujemy, że dziennik „Neue Zurcher Zeitung” odmówił zamieszczenia polemiki Ambasadora RP z artykułem napisanym przez Simona Geissbühlera. Poniżej podajemy całość ocenzurowanej przez gazetę polemiki.

Ilekroć myślę o odpowiedzialności za Holokaust, staje przed moimi oczami pewna osoba. Robotnik z Radomia, miasta w centralnej Polsce, wypędzony z domu wraz z rodziną. Prawie nie mają czasu, aby spakować swoje rzeczy. Jest kwiecień 1941 r. Niemieccy okupanci właśnie postanowili przekształcić ulice Błotnią i Żabią oraz kilka innych ulic (obszar w środku biednej dzielnicy polsko-żydowskiej) w tzw. „małe getto”.

Ja mam czas, aby rozmyślać o Holokauście. Robotnik z Radomia, o którym mówię, nie miał go wówczas. Mógł tylko pomyśleć o tym, co powinien załadować na swoją furmankę i gdzie znajdzie schronienie dla żony i dzieci po tym, jak zostali wypędzeni z własnego domu. Nie wiem, czy wtedy odczuwał współczucie dla Żydów, których niemieckie władze okupacyjne zapędziły do „małego getta“ z całej dzielnicy. Nie wiedział wówczas, że wróci do swojej ojczyzny po 16 miesiącach, po tym jak Niemcy zlikwidują getto w sierpniu 1942 r. i wymordują jego żydowskich mieszkańców. Nie był ani sprawcą, ani świadkiem. Po prostu nie miał nic do powiedzenia.

Ten dom na rogu ulic Błotniej i Żabiej (obecnie jest to ulica Kwiatkowskiego) znam dobrze. To był kiedyś mój dom rodzinny, a osoba, którą opisałem, była moim pradziadkiem. Po wojnie mówił o współczuciu dla Żydów, a także o tym, że raz po raz szmuglował żywność do getta. Nie wiem, czy to prawda, czy tylko rodzinna legenda. Nie będę mógł się już tego dowiedzieć.

Historia mojego pradziadka nie jest wyjątkowa. Była typową w czasie wojny. Okupacja Polski nie była porównywalna z okupacją Francji czy Holandii. W polskich warunkach oznaczała ona przekształcenie całego kraju w wielkie piekło z różnymi kręgami. Ten najgorszy krąg był przeznaczony dla Żydów, a inne dla Polaków czy Białorusinów. Celem Niemców nie było stworzenie rządu przyjaznego nazistom, ale poszerzenie przestrzeni życiowej dla wielkich Niemiec, wykorzenienie polskich elit jako zagrożenia i germanizacja lub niewolnictwo reszty populacji. Żydzi i Polacy pochodzenia żydowskiego zostali skazani na śmierć.

Dlatego jako człowiek byłem po prostu zszokowany, gdy przeczytałem w artykule pana Simona Geissbühlera („Holocaust był nie tylko niemiecki – w Europie Wschodniej wielu nie chce tego dostrzec“), opublikowanym w dniu 12.12.2018 w szanowanej NZZ, następujące słowa: „Powstawanie gett, „działania“ Einsatzgruppen, masowe egzekucje, masowe deportacje, a także działania obozów koncentracyjnych i obozów zagłady nie odbywałyby się tak gładko, gdyby Niemcy nie mogli liczyć na wsparcie lokalnych mieszkańców.”

Autorem tego zdania jest historyk i dyplomata (tak, autor jest dyplomatą kraju neutralnego), który powinien władać metodologią badawczą, aby nie napisać czegoś takiego. Cytowane słowa są aktem oskarżenia, który w przeszłości podważali już historycy i badacze. To bowiem niemiecka administracja zakładała getta w latach 1940-1941 i nakazywała Żydom przenieść się tam pod karą śmierci. W tym samym czasie wprowadzono karę śmierci za ukrywanie Żydów, a następnie stosowano ją z całą surowością wobec całych rodzin. Mój pradziadek był jednym z milionów Polaków, którzy zostali wezwani do opuszczenia swoich domów, ponieważ miały tam powstać getta lub obozy zagłady.

Nie wspierał ani nie powstrzymywał Niemców, gdy zakładali getto. Nie było wtedy żadnego referendum, żadnych komisji obywatelskich i praw człowieka. Polityka Niemiec opierała się na brutalnej przemocy, a mój pradziadek był dla okupantów tylko „pospolitym untermenschem“, który albo zasługiwał na szubienicę, albo na kulę w łeb – jak około 3 milionów nie-żydowskich Polaków. Miał tak niewiele do powiedzenia jak mieszkańcy Birkenau i Auschwitz, którzy zostali wyrzuceni ze swoich domów, aby można było rozszerzyć obszar tamtejszego obozu zagłady.

I tak, według naukowców z Muzeum Auschwitz-Birkenau, około 1200 mieszkańców Oświęcimia (pomimo terroru) w sposób udokumentowany ryzykowało życie, by wspierać uciekinierów z tej największej fabryki śmierci. Ale nie mogli zrobić nic przeciwko funkcjonowaniu obozu zagłady. Tak samo było z uchodźcami polskimi, którzy zostali wypędzeni z terytoriów włączonych potem do Rzeszy Niemieckiej z naruszeniem prawa międzynarodowego.

To uogólniające potępienie Europy Środkowej i Wschodniej, które autor przeprowadza w swoim tekście, jest empirycznie słabo uzasadnione. Prawdopodobnie autor opiera się na znajomości jednego kraju w regionie – Rumunii. Jednocześnie jednak autor wykazuje się ignorancją w stosunku do innych krajów regionu. Autor wrzuca cały region do jednego worka i uważa, że jego oceny są trafne w przypadku każdego z tych krajów. Jest to mniej więcej tak, jakby dzisiejszą sytuację społeczno-polityczną w Szwajcarii analizować przez pryzmat innych krajów Europy Zachodniej, takich jak Portugalia czy Irlandia.

W tym sensie Rumunia czasu wojny z pewnością nie jest modelem, na podstawie którego można analizować sytuację w Polsce, na Łotwie czy w Jugosławii. Historia wojenna tych krajów różni się, podobnie jak ich udział w sojuszach. Rumunia i Finlandia – ofiary sowieckiej ekspansji w latach 1939 i 1940 – zostały wtłoczone do niemieckiej strefy wpływów jako niemieccy sojusznicy. Polska nigdy nim nie była. Walczyła z Niemcami od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Polski rząd na emigracji nadal miał dużą armię, która walczyła praktycznie na wszystkich frontach. Zorganizował też wielki ruch oporu w okupowanym kraju. Rząd na uchodźstwie skazywał także zdrajców, którzy denuncjowali Żydów.

Nawiasem mówiąc, działalność polskiego rządu na uchodźstwie jest dobrze znana w Szwajcarii. Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej w Bernie sfałszowała w czasie wojny kilka tysięcy dokumentów latynoamerykańskich, by ratować Żydów. Była również jednym z najważniejszych źródeł wiedzy o Holokauście dla rządu szwajcarskiego. Protokół z rozmowy szefa policji Heinricha Rothmunda i polskiego dyplomaty Stefana Ryniewicza z 1943 r. jest prawdopodobnie pierwszym dokumentem, w którym zachodni polityk użył słowa „obóz zagłady“. Odmawiając przyjęcia żydowskich uchodźców, Rothmund i jego współpracownicy (i ci, którzy przemilczeli tę sprawę) są odpowiedzialni za los prawdopodobnie większej liczby ludzi niż miało to miejsce w przypadku większość indywidualnych współpracowników i zdrajców w okupowanej Polsce.

Dlatego uważam artykuł pana Geissbühlera za wyjątkowo niefortunny. Gdyby autor ograniczył się do analizy kraju, który badał, lub przeanalizował inne kraje w podobnie szczegółowy sposób, artykuł byłby znacznie bardziej pouczający. Zamiast tego autor i redakcja NZZ najwyraźniej postanowili obdarować całą „gorszą Europę“ swoimi uogólniającymi obserwacjami.

Schreibe einen Kommentar

Deine E-Mail-Adresse wird nicht veröffentlicht. Erforderliche Felder sind mit * markiert