Zapomniana rocznica z Serbołużyczanami w tle
1000 lat temu, w styczniu 1018 roku w Budziszynie podpisany został pokój kończący serię wojen między cesarzem Henrykiem II a Bolesławem Chrobrym – wówczas jeszcze nie królem. Mimo iż wydarzenie to oznaczało dla młodziutkiego państwa polskiego ogromny sukces i dawało Słowiańszczyźnie szansę na przerwanie na zachód od Odry, jego okrągła rocznica przeszła nad Wisłą praktycznie bez echa.
Są takie momenty w dziejach świata, kiedy zmiana władcy – nawet w obrębie jednej dynastii – generuje całkowitą woltę w polityce zagranicznej. Trzymając się tematyki niemieckiej, można w tym kontekście wspomnieć o tzw. „cudzie domu brandenburskiego” podczas wojny siedmioletniej. Śmierć nieprzejednanego wroga Prus w osobie carycy Elżbiety i wstąpienie na tronie germanofila Piotra III najprawdopodobniej uratowały państwo Fryderyka II przed na serio rozumianą anihilacją. Podobnie rzecz się miała w stosunkach polsko-niemieckich u progu II Millenium. W roku 1002, a więc tuż po zjeździe gnieźnieńskim, podczas którego Bolesław I został wyniesiony do rangi cesarskiego towarzysza, do wieczności przeniósł się jeden z najbardziej propolsko nastawionych władców Niemiec w dziejach – Otto III. Nie czekając na rezultat wojny sukcesyjnej w Rzeszy, Chrobry wykorzystał moment osłabienia zachodniego sąsiada, odbierając mu Miśnię, Milsko i Łużyce.
Otwórzmy na chwilę nawias, zadając pytanie o to, jakim językiem witali, bądź wyklinali polskiego księcia mieszkańcy tych terenów? Przyzwyczailiśmy się myśleć, że czcigodny korpus Słowiańszczyzny w wydaniu lechickim oddzielają od żywiołu niemieckiego dwa cieki wodne, z których jeden, szczególnie w okolicach Zgorzelca – przypomina raczej rów melioracyjny. Nic bardziej błędnego – i nie chodzi wcale o to, że współczesne granice w Europie są relatywnie młode. Do dzisiaj bowiem na terenie dzisiejszej Saksonii i Brandenburgii (nazwa której nb. pochodzi najprawdopodobniej od dawnego grodu plemienia Stodoran – Brenny) mieszkają potomkowie dawnych Słowian zaodrzańskich, zbiorczo nazywanych Serbołużyczanami. Dlaczego o tym mówimy? Ano właśnie dlatego, żeby podkreślić, że w wojnę lat 1002-1018 zaangażowanych było nie dwóch – myśl wędruje ku Niemcom i Polakom – zbiorowych aktorów dramatu. Pragnąc hołd oddać prawdzie, należy wymienić jeszcze owych, przywołanych przed chwilą Serbołużyczan, będących przedmiotem sporu między Henrykiem a Bolesławem. Nie czas ani miejsce, by opisywać przebieg owej wojny, która sama w sobie dzieli się na trzy zasadnicze podokresy. Naszą rzeczą jest nawiązywać do pokoju budziszyńskiego, na mocy którego serbołużyckie ziemie – tzn. Milsko i Łużyce – dostały się Polsce. Nawet jeśli syn Bolesława, Mieszko II roztrwonił tamto zwycięstwo, dało ono asumpt, by myśleć o owych ziemiach przynajmniej w kategoriach polsko-niemieckiej krainy spornej. Tymczasem wróćmy jeszcze do Serbołużyczan. Co działo się z nimi przez ostatnie 1000 lat? Z jednej strony – res autem certa est – ulegali systematycznej germanizacji, z drugiej jeszcze za panowania cesarza Zygmunta Luksemburskiego tworzyli oni – nie bez lekceważenia względów etnolingwistycznych – część Królestwa Czech.
Obecnie ludność będąca przedmiotem rozgrywki między Henrykiem II a Bolesławem Chrobrym liczy około 50 tysięcy osób. Niewielka ich część mieszka na terenie III RP, ponieważ pierwotnie granica między Serbołużyczanami a wrosłymi w polskość Dziadoszanami (nikt tej nazwy współcześnie dla żartu nie wymyślił!) przebiegała minimalnie na wschód od linii Nysy Łużyckiej. To sprawia, że takie miasta jak Żagań, Żary, czy Bród dają obecnej Polsce niewielkie – ale zawsze – prawo do występowania w obronie praw Serbołużyczan, funkcjonujących w Niemczech na zasadzie mniejszości, co generuje określone skutki prawne, np. nakłada na władze obowiązek zalegalizowania szkół utrakwistycznych.
Serbołużyczanie bowiem, będąc w przeciwieństwie do Polaków, traktowani jako grupa uprzywilejowana, wciąż mają pod górkę. Kiedy wraz ze zjednoczeniem Nie- 100 rocznica Pokoju w Budziszynie miec można było na nowo rozrysować mapę administracyjną kraju – zwłaszcza zaś dawnego NRD, ówczesny kanclerz Helmut Kohl odmówił połączenia historycznie zespolonych Górnych i Dolnych Łużyc, które ostatecznie znalazły się w dwóch osobnych landach: Brandenburgii i Saksonii.
Tymczasem do niedawna – po2015 rzeczy uległy pewnej zmianie – rząd w Warszawie, wbrew interesom Polski, robił wszystko, by przypodobać się Bismarckowi XXI wieku, czyli kanclerz Merkel. W obrębie tej polityki nikomu do głowy nie przyszło o pewnych sprawach nawet się zająknąć. Na przykład o pięknej postaci Jana Skali, serbskołużyckiego działacza społecznego, w XX-leciu międzywojennym gorąco popierającego postulaty Związku Polaków w Niemczech. Obecna sytuacja polityczna pozwala na to, by dla lepszych relacji polsko-niemieckich w przyszłości wydobywać zapomniane epizody wspólnej historii po to, by nie zagrażały nam, niczym odnajdywane raz po raz niewypały z czasów II wojny światowej. W tym przypadku sprawa jest o tyle istotna, iż stoimy przed szansą wyłowienia staczającego się w mrok niepamięci pokrewny nam etnos, niemal zupełnie rozwalcowany przez makrohistorię.
Dominik Szczęsny-Kostanecki